My Lisbon Story – Portugalia
Co roku pod koniec zimy myślę o ucieczce z tego kraju. O takiej na zawsze też, ale głównie o jak najszybszym dogonieniu wiosny. Wybieram miejsca bliskie, aby logistyka była prosta. Znajduję takie w których prawdopodobieństwo pojawienia się słońca jest większe niż tu lub istnieje w ogóle. Wszystko organizuję sama, nie bawię się w last minute, wolę niezależność. Padło na Portugalię, która długo musiała na mnie czekać… a szkoda!
Lizbona kojarzyła mi się jedynie z Wim’em Wenders’em, moją tajemniczą Joanną i tym, że raczej za stromo tam by zabrać rower bez przerzutek (a tylko taki posiadam).
Niecałe 4 h samolotem, lot bezpośrednio z Wwa, średnia temperatura w lutym +16, wegańskie knajpy, plaże, ocean i słońce… to ostatnie towarzyszyło mi non stop przez 6 dni, tak jednolicie błękitnego nieba nie widziałam od dawna.
Moje Lisbon Story będzie filmem o jedzeniu z hałasem w tle… usłyszysz dźwięk budowy i starego tramwaju nr. 28, metalowo punkowego lokalnego zespołu i hymn drużyny Sporting, a w oddali sygnał przepływającego promu :)
Miasto i okolica
Lizbona to miasto portowe, może nie jest specjalnie duże, ale z uwagi na jego położenie – ciągłe wspinaczki po schodach i uliczkami góra, dół – może dać w kość! Poza miastem krajobraz również raczej górzysty, także jeśli planujesz wypożyczyć rower to tylko z przerzutkami :)
Przez tydzień nie zdarzyło mi się nudzić. Jest sporo atrakcji typowo turystycznych, ale i miejsca totalnie pozbawione ludzi (oczywiście w sezonie może być z tym różnie). Są muzea, ogrody botaniczne, rzeka Tag, tarasy widokowe i zakamarki miasta. Fasady kamienic wyłożone ceramicznymi płytkami, kamienne chodniki (śliskie podczas deszczu) i tramwaje jeżdżące krętymi, wąskimi uliczkami.
Lizbona to także piłka nożna – Ronaldo jest portugalczykiem ;) – totalnie nie mój temat, ale ponieważ lubię doświadczać nowych rzeczy, byłam na meczu lokalnej drużyny Sporting CP z FK Astana (z Kazachstan’u). Stadion Sportingu zlokalizowany jest tuż przy metrze Campo Grande (linia zielona i żółta).
Z miasta bardzo łatwo dojechać na wybrzeże. Na południu: Costa da Caparica – ze szkółkami surfingu, okolice Sesimbry i Setubal – dzikie plaże i parki krajobrazowe, Costa de Gale. Na północ i zachód: Cascais – małe klimatyczne miasteczko z kilkoma różnymi plażami w okolicy i słynnymi Boca Inferno (miejscem sfingowanego samobójstwa Aleister’a Crowley’a w 1930), Cabo da Roca – najdalej wysunięty kawałek lądu Europy, Praia da Ursa, Praia da Adraga, miasteczko Sintra – z jego kiczowatymi zamkami. Oczywiście jest tego o wiele więcej :)
Transport
Do Lizbony można się dostać na kilka sposobów, możesz sobie wygooglać, ale ja opiszę ten z którego skorzystałam. Lot samolotem to najszybsza opcja, z Warszawy to niecałe 4 h (z lotniska Chopin’a). Z lotniska w Lizbonie do miasta najłatwiej dostać się metrem (linia czerwona „Vermelha”) – w zależności dokąd jedziesz – z przesiadką lub bez. Do centrum to jakieś 30 min max.
Poruszanie się po mieście jest mega proste, są 4 linie metra, autobusy, tramwaje, pociągi i promy. Najłatwiej jest nabyć kartę (kosztuje 0,5 €), którą można potem nieskończenie wiele razy ładować w zależności od potrzeb. Są różne opcje biletów, ale tzw. zapping (można nabić za 3 euro najmniej) jest najbardziej ekonomiczny i wygodny – sprawdziłam to ;) Są różne rodzaje kart, chyba ze 3, ale jeśli planujesz podróżować poza miasto kup sobie taką w kolorze zielonym – Viva Viagem – bo działa także w autobusach poza Lizboną, w pociągach i na promach. Dzięki niej dostaniesz się na Costa da Caparica, do Cabo da Roca (Praia da Ursa), do Cascais i wielu innych miejsc oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od miasta.
W trakcie wyjazdu korzystałam z aplikacji Citymapper, która wyznaczała mi drogę z punktu A do B pokazując alternatywne połączenia różnymi środkami komunikacji miejskiej. Polecam!
Gdzie jadać?
Pisząc o jedzeniu muszę nieco ponarzekać na aplikację HappyCow – z której zwykłam korzystać przy tego typu wyjazdach – niestety informacje są tam często nieaktualne i lepiej weryfikować wszystko na fb lub www. I to by było na tyle jeśli chodzi o narzekanie, bo Lizbona zaskoczyła mnie bardzo dobrym poziomem wegańskiego jedzenia. Niektóre z tych miejsc chciałabym mieć tu w Warszawie (np. Eight i Ao 26). A teraz konkrety…
Sama Sama – Crêpe and Juice bar (Travessa do Corpo Santo 7, 1200-131 Lisboa / facebook)
To był pierwszy posiłek na portugalskiej ziemi, coś jakby granolę z jogurtem owinąć w ciepłego naleśniczka, smaczne. W lokalu są oczywiście opcje na słono (z czosnkiem i awokado, godny uwagi), pyszne smoothie (polecam to z burakiem), świeżo wyciskane soki i napoje alkoholowe. Idealne miejsce, aby zaspokoić mały głód lub zjeść poranne śniadanie. Lokalizacja – blisko rzeki ;)
Eight – The Health Lounge (Praça da Figueira, 1100-241 Lisboa / facebook)
Ten lokal polubiłam szczególnie. Poza tym że ma jasno rozpisane menu, miłą obsługę, szafkę ze świeżymi kiełkami, które trafiają do kanapek, sałatek i soków, to ma też mini sklepik z różnymi fajnymi rzeczami (kupiłam sobie w końcu porządną butlę wielorazowego użytku, która trzyma temperaturę napoju ciepłego 12, a zimnego 24 h). Lokal jest spory, dwu piętrowy, minimalistyczny, czysty, jasny i z widokiem na miasto. Eight serwuje pyszne śniadania, chodź zdarzało mi się wpadać na ich panini Tundra i wieczorem ;) Jak to mój chłopak określił, tam jest za zdrowo, ale mi to totalnie odpowiada! Zdrowe toasty, ciepłe panini, świeże sałatki, ciekawy wybór smoothies (uwaga bo słodkie), świeżo wyciskane soki (kompozycje wieloskładnikowe), smoothie bowls, pyszne herbaty od teapigs i kilka rodzajów latte. Jedzenie które nie tylko smakuje, ale i odżywia, pełnowartościowe i w 100 % wegańskie!
Cafe Galeria House of Wonders (Largo da Misericordia 53, 2750-642 Cascais / facebook)
Do Cascais jedziesz sobie pociągiem w poszukiwaniu odrobiny przyrody, plaż i oceanu (albo Boca Inferno ;). Spacerujesz, chillujesz, stąpasz po piasku, czytasz książkę w cieniu palm i głodniejesz bardzo szybko. Do House of Wonders trafiliśmy przypadkiem, schowany w małej uliczce kilku piętrowy lokal/galeria/sklep, z zajebistym tarasem na dachu. Styl trochę hippie, trochę yoga, trochę nie jasne było dla mnie to że na dole jest bufet, a na górze to samo, ale podawane jako obiad. To wszystko nieważne, bo jedzenie smaczne. Wybraliśmy jeden z talerzy mezze, była opcja na sprawdzenie lokalnego craft’owego piwa, było słońce i mili ludzie :)
BRAK KOMENTARZY