Kraina smoka, czyli Indonezja – Azja
Ja odpoczywam gdzieś w wawrzynowym lesie, a tymczasem przemówi do Was ktoś inny. Zapraszam na wpis M. chłopaka mojej siostry i relację z ich wspólnego wypadu do Indonezji. Here we go…
Indonezja to jeden z najbardziej zróżnicowanych krajów na świecie, takie informacje znajdziemy w wielu przewodnikach. Po trzech tygodniach spędzonych w tym kraju, przejechaniu 3500 km możemy się pod tym podpisać obiema rękami, a nawet stopą. Naszą przygodę zaczęliśmy od kilkunastogodzinnej podróży na pokładzie narodowych linii lotniczych Indonezji Garuda Indonesia. Linia ta jak większość w naszych czasach oferuje możliwość wyboru posiłku wege/wegan oraz zapewnia różne wegańskie snaki pomiędzy posiłkami, wystarczy tylko wybrać jedną z kilku opcji podczas odprawy online.
Bali
Po przesiadce w Dżakarcie i ponad dwóch godzinach lotu, późnym wieczorem zawitaliśmy na Bali.
Wybierając się na wycieczkę z Europy w okresie zimowym musimy pamiętać o tym, że wtedy w Azji panuje pora deszczowa. Po wymianie uścisku dłoni z naszym kierowcą – a tym samym właścicielem miejsca w którym postanowiliśmy spędzić kilka dni – i wyjściu z terminalu lotniska, zostaliśmy przywitani przez wilgoć i temperaturę, dosłownie!!! To coś jak dostać z liścia w twarz podczas drzemki, ale nikt nie narzekał, bo w końcu po to lecieliśmy te 12500 kilometrów.
Na swój pierwszy przystanek wybraliśmy mniej turystyczne Padangbai. Po nieprzespanej nocy i szybkim śniadaniu, postanowiliśmy spenetrować okolicę. Nasze założenia na pierwszy dzień to plaża, nurkowanie i oczywiści jedzenieeee… jednym słowem relaks. Na plaży bez problemu można coś zjeść czy napić się świeżo wyciskanego soku, a wybór jest naprawdę spory. Oprócz owoców znanych, mamy do wyboru takie cuda jak sirsac, snakefruit, mangosteen czy rambutan.
W Padangbai nie ma stricte wegańskiej knajpy, ale nie było to żadnym problemem, bo w każdym miejscu były dania wegańskie. Do wyboru mamy klasyczny nasi goreng czy mie goreng, kilka rodzajów warzywnego curry, tofu w różnych postaciach, no i najbardziej znany z tamtych stron… tempeh. Tempeh to tradycyjny składnik indonezyjskiej kuchni, został wynaleziony właśnie tam, produkują go wszyscy i wszyscy go też jedzą, najczęściej jako lekko grillowany dodatek do warzyw i ryżu.
Podczas kilku kolejnych dni zwiedzaliśmy wyspę. Najlepszym sposobem jest wynajęcie na cały dzień klimatyzowanego vana, którym dojedziesz z miejsca na miejsce szybko i to w dość luksusowych warunkach. My byliśmy zainteresowani turystyka nazwijmy to świątynno-jedzeniową.
Jeśli chodzi o świątynie to jest ich na Bali całkiem sporo, a odwiedzanie ich to przyjemność sama w sobie. Pura Besakih, Goa Gajah, Tirta Empul, Gunung Kawi czy Pura Lempuyang dostarczają architektonicznych wrażeń, a modlący się buddyści dodają jej nieziemskiego mistycyzmu. Jako, że temperatura w dzień wynosiła średnio około 35 stopni, nasza gastro turystyka trochę ucierpiała i raczyliśmy się głównie wodą i sokami.
W kolejnym dniu odwiedziliśmy Ubud oraz słynny Secret Monkey Forest, który zrobił na nas ogromne wrażenie. Ponieważ w Ubud było kilka miejsc stricte wegańskich postanowiliśmy je odnaleźć, co okazało się nie być wcale takie proste. Miejsce które wybraliśmy nazywa się Seeds of Life i oferuje naprawdę spory wybór potraw. W karcie znajdziemy lokalne dania, potrawy kuchni zachodniej, soki oraz desery a wszystko, uwaga… w wersji raw. Jedzenie było przepyszne i z czystym sumieniem mogę to miejsce polecić każdemu.
W ciągu kolejnych kilku dni odwiedziliśmy również tarasy ryżowe w okolicy Tegalalang, wodospad Tegenungan, Blue Lagoon Beach, Monkey Beach oraz plażę z ciemnym wulkanicznym piaskiem, które lokalsi omijają ze względu na religijne przesądy. Nasz pobyt na Bali powoli dobiegał końca, uraczyliśmy się wieczorem jeszcze raz pysznym nasi gorengiem, a chwilę później byliśmy na promie płynącym na kolejna z wysp Indonezji, mianowicie Lombok.
Lombok
Rejs promem, który wybraliśmy był dłuższy i tańszy niż szybką łodzią motorową, ale o wiele przyjemniejszy. Mieliśmy do dyspozycji leżanki w kajucie otwartej dla wszystkich, a także możliwość wyjścia na pokład statku. Wybraliśmy podziwianie widoków zza burty, zajadając się sticky rice (który oferują na każdym kroku). Po kilku godzinach rejsu dotarliśmy do Mataram. Ogarnięcię transportu do miejscowości w głębi wyspy nie stanowi żadnego problemu, po kilku minutach i ostrym targu o cenę biletu siedzimy w vanie i zasuwamy dalej.
Naszą bazą wypadową na Lombok zostaje Baturiti, miejscowość położona na południu wyspy. Po załatwieniu wszystkich spraw związanych z noclegiem postanawiamy skoczyć coś zjeść, a zaraz potem na plażę. Surfing i snorkeling to główne powody naszej podróży na tę wyspę. Długie, płytkie, piaszczyste i pozbawione raf plaże, są znakomite dla początkujących surferów i oferują naprawdę niezłe fale, a z kolei małe wysepki oddalone nieco od głównej wyspy są wspaniałym sanktuarium przyrody. Niestety jak wszystko co piękne są bardzo kruche i mocno cierpią z powodu zanieczyszczeń i eksploatacji oceanów.
W Baturiti nie ma żadnej stricte wegańskiej knajpy, ale nie ma co się załamywać, bo większość barów ma w menu opcje dla wegan. Po tygodniu jedzenia ryżu w różnej postaci oraz curry decydujemy się na falafel burgera z grubymi frytami, trafiony zatopiony. Kilka kolejnych dni to zwiedzanie na przemian wysepek, które tutaj nazywają się Gili, oraz szukanie plaż do surfingu. Jeśli chodzi o transport na wyspie to najlepiej wypożyczyć skuter i jeździć od jednej plaży do drugiej, jeśli warunki nam nie odpowiadają. Skuter to podstawowy środek transportu dla wszystkich, jeżdżą nim nawet 5 latki.
Lombok zaskoczył nas wyjątkową florą i fauną, było to jedyne miejsce gdzie widzieliśmy dziko żyjącego warana oraz makaki. Wyspa posiada własne lotnisko co powoduje, ze coraz większa liczba osób zaczyna odwiedzać to miejsce. Czy to źle czy dobrze nie mnie oceniać, lecz skutki tego są już zauważalne. Po 7 dniach żegnamy Lombok i udajemy się w dalszą podróż, korygując trochę nasz plan. Zamiast promu do Banyuwangi wybieramy samolot do Surabayii.
Jawo, przybywamy!
Jawa
Powodem dla, którego jako pierwszy przystanek wybraliśmy wschodnią Jawę jest wulkan Bromo, kopalnia siarki Kawah Ijen oraz tereny pomiędzy tymi miejscami. Znajdują się one jak wspomniałem we wschodniej części wyspy i dlatego najlepiej eksplorować wyspę kierując się na zachód. Chcąc oszczędzić dzień i uniknąć długiej podróży promem na zachód zmieniliśmy nasz plan i ruszyliśmy z Surabayii na wschód.
O Surabayii nie możemy zbyt wiele powiedzieć, bo byliśmy tam tylko jeden dzień, ale o tym później. Wprost z lotniska odebrał nas kierowca z którym spędziliśmy następne 3 dni. Jazda vanem przez kraj to spore wyzwanie, drogi są kiepskiej jakości, a ruch całkiem spory. Po dotarciu do wioski w okolicy wulkanu jemy klasycznie ryż z tofu i warzywami, jakiś makaron, owoce i kładziemy się spać, trzeba przecież rano wstać.
Budzimy się o 3 w nocy, wsiadamy w samochód terenowy i ruszamy w stronę wulkanu. Pierwszy przystanek to góra Penanjakan na która wchodzi się około 20 min z której podziwiamy wschód słońca nad Bromo. Kolejny przystanek to już sam wulkan. Wejście na niego to jakieś 2 godziny, ale to co zobaczymy z wierzchołka zapiera dech w piersiach.
Bromo to jeden z najbardziej aktywnych wulkanów Jawy, a buchający z niego dym i pył potwierdzają to. Znajduje się na wysokości ponad 2300 m, a dojść do niego trzeba przez piękną dolinę, zwaną morzem piaskowym, która jest doszczętnie pozbawiona roślinności co daje dość mocny post apokaliptyczny klimat, coś niesamowitego. Kierując się dalej na wschód mijamy po drodze plantacje kawy, z których przecież ten kraj słynie. Indonezja zajmuje 4 miejsce na świecie w produkcji kawy i faktycznie rośnie jej dużo.
O kopalni Kawah Ijen oglądaliśmy film dokumentalny i mniej więcej wiedzieliśmy czego się spodziewać. Najpierw 1,5 godziny ostrego marszu pod górę żeby dotrzeć do wierzchołka, a potem kilkaset metrów wgłąb krateru żeby ujrzeć wydobywające się niebieskie ognie kopalni. Ilość wydobywającego się trującego dymu zmusza nas do powrotu na wierzchołek góry. Wschód słońca ukazuje nam piękne zielono-niebieskie jezioro wypełnione kwasem leżące we wnętrzu krateru.
Nasz przewodnik w dzień pracuje w kopalni czyli w kraterze, gdzie odłupuje kawałki wypływającej siarki, ładuje je do kosza i wspina się do wierzchołka, a w nocy oprowadza grupy turystów. Praca tam, w warunkach tak ekstremalnych to prawdziwy pokaz charakteru i dlatego jestem pełen podziwu i szacunku dla pracujących tam ludzi i ich codziennych wysiłków.
Po nieprzespanej nocy nasze ciała potrzebują odpoczynku. Gdy tylko wsiadamy do samochodu momentalnie zasypiamy. Kilkanaście godzin później jesteśmy z powrotem w Surabayi. Miasto wydaje się być spore, ale samo centrum w którym mamy hotel wydaje się dość małe. Kupujemy bilety na pociąg w supermarkecie i idziemy w miasto. Przed wyjściem z hotelu szukamy na HappyCow najlepszej miejscówki w okolicy. Próbujemy ją znaleźć przez jakieś 30 min, co wcale nie jest takie proste. Nasz cel, knajpa Ahimsa. Jest to w 100% wegańska restauracja działająca od 20 lat.
Napiszę tylko, ze to miejsce to raj na ziemi dla wszystkich, którzy lubią zjeść wszystkie mięsne podróbki, fake steaki, skorupiaki, ryby, a nawet zupę z płetwy rekina :) W karcie znajdziemy ponad to klasykę Indonezji czyli gorengi, curry, makarony oraz kartę soków w konfiguracjach jakie tylko sobie zażyczymy. Burak, banan i zielone liście były naprawdę super połączeniem. Trochę żałujemy, że był to tylko jeden dzień, bo miasto zapewne posiada więcej takich perełek, ale i tak trzeba się cieszyć, bo nie było to planowane. Po południu udajemy się na dworzec po drodze mijając wielką łódź podwodną radzieckiej produkcji. Nasz następny przystanek to Jogyakarta.
Po dotarciu do Jogjy jak potocznie zwana jest Jogyakarta pierwsza rzecz jaka robimy to szukamy miejsca do zjedzenia czegoś. Miasto nie powala widokiem, ale stara kolonialna architektura co prawda mocno zaniedbana robi wrażenie. Znajdujemy miejsce, które w kolejnych dniach odwiedzimy kilkukrotnie. Knajpa nazywa się Fortunate Coffee i wbrew nazwie oprócz smacznej kawy i czegoś słodkiego oferuje pełne menu, zaczynając od śniadań, a kończąc na daniach obiadowych. Wybieramy trochę lokalnego jedzenia i trochę zachodniego fast foodu. Jedzenie jest naprawdę przyzwoite. Głównym powodem dla którego wybraliśmy się do Jogyakarty to chęć zobaczenia dwóch imponujących świątyń znajdujących się w pobliżu, a miasto to stanowi idealną bazę dla wypadów w te miejsca.
W mieście szybko łapiemy taksówkę i udajemy się do naszego hostelu. Nasi gospodarze to naprawdę wyluzowani ludzie zważając, że na Jawie większość ludzi praktykuje islam co łączy się z różnymi zakazami. Następny dzień spędzamy w mieście szukając wycieczek, wege miejscówek z jedzeniem oraz odwiedzamy najbardziej interesujące miejsca w mieście. Udaje nam się wykupić wycieczki na następny dzień, znajdujemy również lokalny oddział Loving Hut, w którym robimy zapasy na następny dzień. Loving Hut w Indonezji serwuje dania typowo zachodnie, masz do wyboru hot-doga, pizze, rybę z frytkami, burgery czy inne „mock meaty”.
W drodze powrotnej z miasta udajemy się do „naszej” knajpy na obiad, a resztę wieczoru spędzamy w hostelu. Rano o godz 4 siedzimy już w busie zmierzającym do świątyni Borobudur. Powodem dla którego jedziemy tak wcześnie jest możliwość wykupienia biletu VIP, który umożliwia wcześniejsze wejście do świątyni i oglądanie z wierzchołka wschodu słońca. Borobudur to świątynia buddyjska, jeden z największych obiektów kultu tej religii, a w 1982 roku wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po krótkim lunchu i filiżance herbaty ruszamy w kolejne miejsce na mapie. Świątynia Prambanan, bo o niej mowa, to hinduistyczny kompleks świątynny poświęcony trójce bogów hinduizmu. Jest to największa świątynia hinduizmu w Indonezji, również wpisana na listę UNESCO. Mnie osobiście podoba się o wiele bardziej i spędzam więcej czasu na eksplorowaniu jej. Wycieczka kończy się około 15, a gdy docieramy do miasta pada rzęsisty deszcz, na całe szczęście kierowca busa ratuje nas parasolem. Pada dopiero po raz drugi. Pierwszym razem złapał nas deszcz na Lomboku podczas jazdy skuterem. Muszę nadmienić, że opady są gwałtowne, ale krótkotrwałe. Pod wieczór ostatni raz eksplorujemy miasto, chodzimy po sklepach z pamiątkami, sprawdzamy lokalne spożywczaki szukając przysmaków no i oczywiście jemy. Znajdujemy bardzo smaczne kokosowe ciasteczka firmy Wingko Mataram. Rano łapiemy pociąg do ostatniego celu wyjazdu, Jakarty.
Jakarta okazała się być niestety najsłabszym punktem naszej wyprawy. Po stolicy kraju, gdzie żyje ponad 260 milionów ludzi powinniśmy się spodziewać czegoś lepszego. Jakartę zamieszkuje prawie 32 miliony ludzi, co stawia ja w topie największych miast świata. Zaplanowanych miejsc do zobaczenia i rzeczy do zrobienia nie mieliśmy zbyt wiele, ponieważ ciężko o nie.
Miasto jest mocno przeludnione i mocno zanieczyszczone. Jedną z niewielu rzeczy jakie chcieliśmy zobaczyć była chińska dzielnica, ponieważ miasto zamieszkuje dość spora chińska diaspora. Chińska dzielnica nie rozczarowała. Masa jedzenia, przypraw, cukierków i kolorowych noworocznych ozdób robiła wrażenie. Znaleźliśmy tam dość ciekawą knajpę serwującą 100% roślinne chińskie jedzenie. W Jakarcie byliśmy 2 dni i oprócz chińskiej dzielnicy odwiedziliśmy również Muzeum Narodowe, Muzeum Sił Zbrojnych oraz MONAS, pomnik narodowy w parku w centrum miasta. Jakarta to miasto wielu kontrastów, od ekstremalnej biedy po wypasione fury z grubymi chińczykami w środku.
Mam nadzieje, że ten krótki opis kilku miast oraz miejsc choć w części przybliża klimat tego kraju, a jeśli nie to pakuj bagaż i leć się sam przekonać, bo naprawdę warto.
Na koniec nieco więcej fotek ;)
BRAK KOMENTARZY